U mnie w domu zabrzmiały fanfary.
Uszyłam swoją sukienkę MARZEŃ.
Tydzień spędzony na dopieszczaniu
detali i stresie związanym z bardzo dopasowanym krojem. Jednak od początku.
Historia rozpoczyna się z końcem
stycznia, kiedy to w moje ręce wpadła Burda 02/2019. Zobaczyłam czerwone cudo i
się zakochałam. Moją euforię przerwał widok czterech kropek, określających
poziom trudności – według magazynu jest to najwyższy level. I tak pogrzebałam swój
zapał. Dlaczego? Ponieważ: „nie jestem przecież na tak wysokim poziome
szyciowego wtajemniczenia”, „Ja nigdy nie uszyłam nic z CZTEREMA KROPKAMI.” Itd.
W głowie pozostało marzenie, które jednak postanowiłam odłożyć w czasie.
Nie na długo. Niespełna miesiąc
później, na pierwszych/drugich zajęciach kursu szycia detali, nasza wspaniała
Prowadząca zażartowała: „Umiecie już szyć kieszonki, to za dwa tygodnie
przychodzimy w sukienkach z lutowej Burdy.” Już wiedziałam o który model chodzi.
Rękawica rzucona, rękawica podniesiona. Postanowione. SZYJĘ sukienkę „marzeń”.
Oryginalny wykrój pochodzi z Burdy
opublikowanej w roku 1957. Lata, w których królowały stroje, nienachalnie
eksponujące kobiecość – wąska talia i zarysowane obfite biodra. Kobiece piękno
w pełnej krasie. W moim przekonaniu, kobieta nie musi zakładać miniówki i dekoltu
po pępek, żeby przyciągać wzrok obu płci (ale to jest oczywiście tylko moje
zdanie).
Sam proces szycia trwał tydzień.
Chciałam dopracować detale na tyle na ile pozwalały moje umiejętności. W
związku z tym fastryga była najczęściej powtarzającym się słowem podczas tego
tygodnia. Na kieszonkach miałam fastrygi w trzech kolorach i każdy kolor oznaczał
inną funkcję fastrygi (znowu zaczynam nadużywać tego słowa). Był pot, były łzy,
był stres, że coś pójdzie nie tak.
Piękna. Wyglądasz zjawiskowo. Mi też ten model wyjątkowo się i podoba i również odstraszają mnie cztery kropki. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń